I znowu skojarzenia "spożywcze": tym razem to odbicie wspomnień z dzieciństwa i dziecięcego zachwytu nad połyskliwą powierzchnią, przezroczystością materii. Tu jeszcze bez tajemniczego odwracania obrazu, bo koraliki są za mało kuliste. Ale to ten sam zachwyt, który sprawiał, że robiłam tzw. widoczki, oglądałam pod słońce lizaki z kwiatkiem i te częściowo zjedzone landrynki też*...
*Bo, jak pamiętacie, landrynki nienapoczęte są matowe :)
W ekspresowym tempie robisz te komplety, rewelacyjnie wychodzą:)
OdpowiedzUsuńPewnie, że pamiętam.
OdpowiedzUsuńI chętnie sobie tę pamięć odświeżam ;)
Lubię landrynki!
Zwłaszcza wkomponowane we frywolitki :)
Piękności. Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńPrzyznam się, że robię je inaczej niż Wam prezentuję: zazwyczaj najpierw powstaje kilka kompletów, które leżą sobie czas jakiś z wystającymi nitkami (chociaż przecież łatwiej wciągać końcówki na bieżąco, żeby nie było zaległości...). A potem się biorę za nie, zakańczam, montuję zapięcia i bigle. Potem jeszcze zdjęcia. No, a później, to już normalnie :)
OdpowiedzUsuńVery nice! :)
OdpowiedzUsuńpiękne są, zawsze uwielbiałam fioletowe sziełka
OdpowiedzUsuń